#HistorieKobiet

Broszura #HistorieKobiet

Dość milczenia na temat systemowej dyskryminacji kobiet w dostępie do usług zdrowia reprodukcyjnego! Chcemy nagłaśniać przypadki nadużyć i aborcyjne historie kobiet.

Przedstawione poniżej #HistorieKobiet o barierach w dostępie do legalnej aborcji to jedynie czubek góry lodowej. Codziennie w Polsce zdarza się bardzo wiele podobnych. Więcej można przeczytać w raporcie o przemocy instytucjonalnej.

Aborcyjne historie

Z okazji Światowego Dnia Bezpiecznej Aborcji Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny wydała broszurkę z wybranymi, prawdziwymi opowieściami kobiet na temat tego zabiegu, głównie barier w dostępie do legalnej aborcji.

“#HistorieKobiet” – pobierz PDF

#HistorieKobiet

Historia o samotności w razie stwierdzenia przesłanki do przerwania ciąży

[Historia przesłana mailowo]

Oczekiwanie na wynik było straszne, a świadomość tego, że jest taka organizacja jak Wasza i że mogę się do Was zwrócić o pomoc, była dla mnie bardzo dużym wsparciem, za które z całego serca dziękuję. Robicie naprawdę coś wielkiego dla kobiet, które są przerażone i zagubione w sytuacji, w jakiej się znalazły. Mając dziecko głęboko niepełnosprawne, wiem, jak fasadowe są “działania państwa” i jakakolwiek pomoc w zapewnieniu dostępu do rehabilitacji, świadczeń medycznych czy godnego życia. Niestety deklaracje dotyczą tylko ochrony życia poczętego, a po urodzeniu “problem” najlepiej zamknąć w domu, żeby nikogo nie raził… Byłam naprawdę przerażona wizją takiego życia w podwójnym wymiarze, a Federa była dla mnie pocieszeniem i wierzyłam, że mi pomoże.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystko i życzę Paniom wszystkiego, co najlepsze! Oburzające dla mnie jest stwarzanie kobietom tylu trudności w wyegzekwowaniu tego, co im się należy, a wręcz próby odebrania nam prawa wyboru…
Mam nadzieję, że doczekamy czasów, kiedy kobiety nie będą musiały przechodzić tej gehenny.

Historia odsyłania mimo wskazania do terminacji ciąży

[Historia przesłana przez formularz na stronie]
 
Wszystko zaczęło się w sylwestra, gdy dowiedziałam się, że jestem w drugiej ciąży. Bardzo się ucieszyłam i jednocześnie zaczęłam się bać, ponieważ wiedziałam, co mnie czeka. Gdy urodził się mój syn okazało się, że ma wadę genetyczną i oboje z partnerem zostaliśmy poddani badaniom genetycznym. Po kilku miesiącach czekania z niecierpliwością na wyniki. Potwierdziły one, że mój partner jest nosicielem wady genetycznej, która u niego w żaden sposób się nie objawia, natomiast u naszego potomstwa może skutkować różnymi powikłaniami. I właśnie dlatego w drugiej ciąży strasznie się bałam. Pani genetyk zaproponowała nam dwie opcje badań genetycznych inwazyjnych: biopsję trofoblastu i amniopunkcję. Biopsję można wykonać od 11 do 14 tygodnia ciąży, ale mój lekarz mnie nastraszył, że to zagraża dziecku, więc zdecydowałam się na amniopunkcję w 15 t.c.
 
Niestety po 3 tygodniach zadzwoniła do mnie genetyk z informacją, że nie da się wyhodować nic na próbkach ze względu na niską jakość wód płodowych. Zaproponowała, że możemy zapłacić 1700 zł i wyślą do Warszawy pozostałe wody na badania mikromacierzy. Zdecydowaliśmy się na badanie odpłatne, ponieważ wynik miał być po tygodniu. Niestety po tygodniu dostałam telefon od genetyka, że było za mało wód płodowych, żeby wykonać badanie i żebym poddała się ponownie amniopunkcji. A mnie się świat zawalił.
 
Mimo zniechęcania ze strony ginekologa razem z partnerem zdecydowaliśmy się na wykonanie amniopunkcji. Lekarka od USG też nie miała dla mnie dobrych wieści, bo mózg mojego dziecka nie rozwijał się prawidłowo. Cały weekend płakałam, bo czułam, że jest coś nie tak, jednak liczyłam, że się mylę i usg też nie jest w 100% miarodajne. Pani genetyk poinformowała mnie, że dziecko ma wadę genetyczną i że ziścił się najgorszy scenariusz, czyli nie są w stanie powiedzieć, co na 100% będzie dolegać dziecku. Pani zaproponowała nam dwa rozwiązania albo dotrzymanie ciąży i bycie pod ścisłą opieką hospicjum perinatalnego lub terminację ciąży. Płakałam chyba do telefonu z pół godziny, jednak pani genetyk mnie nie uspokajała tylko cierpliwie czekała. Po tym czasie zapytałam się, gdzie w razie jakbym się zdecydowała na przerwanie ciąży mogę się udać, bo nawet nie wiem co w takiej sytuacji się robi, gdzie się jedzie. Zaproponowała mi Szpital w O., że są tam bardzo dobrzy lekarze, którzy po ludzku do człowieka podchodzą.
 
Położna z O. na mnie naskoczyła, że co ja sobie wyobrażam, że przyjeżdżam sobie i mam życzenie przerwania ciąży akurat u nich. I że takie decyzje podejmuje ordynator, ale teraz ma zabieg. Zdenerwowałam się i wydzwaniałam na nr ordynatora co 5 minut, bo nie będę czekać pół dnia na ławce pod szpitalem. Ordynator odebrał po 40 minutach, był zniesmaczony, że ktoś ważył się polecać jego szpital. Odesłał mnie do W.
 
Zebraliśmy się i pojechałam tam ze skierowaniem. Wpuszczono mnie i partnera, bo pani było mnie szkoda na wejściu widziała, że jestem zaryczana. Siedziałam na poczekalni i czekałam aż ktoś mnie przyjmie. Minuty mi się dłużyły, a ja siedziałam i płakałam, a wszystkie na mnie kobiety patrzyły ze współczuciem mimo, że nie wiedziały w jakim celu tam byłam. W końcu wyszła po mnie położna, zaprosiła mnie do gabinetu lekarza, a ten przy oknie, na stojąco, nawet nie zaproponowawszy mi krzesła, oznajmił, że konsultował moją sprawę z ordynatorem i ten się nie zgodził. Powiedział, że mam się udać do swojego szpitala rejonowego, przy mnie sprawdzał na mapach Google, gdzie mieszkam i oznajmił: “Proszę jechać do Ś.”. Powiedział, że on jest tu tylko pracownikiem i on by mnie przyjął, ale decyzję podejmuje ordynator i dodał, że muszę sobie zdawać sprawę, że każdy dba o reputację i jakby to wyglądało jakby każdy z ulicy wchodził i chciał przerwać ciąże, że szpital by miał złą opinię. Po tych słowach świat mi się ponownie zawalił, poczułam się jakby ktoś mnie walnął z całej siły w twarz, poczułam się jak najgorsze zło chodzące po świecie, jak morderca, ciężko mi nazwać, co te słowa we mnie wywołały, ale same najgorsze emocje.
 
Pojechałam do swojego regionalnego szpitala na drugi dzień z samego rana. Byłam koło 9. Lekarz do mnie wyszedł i powiedział, że mnie przyjmie, ale w poniedziałek bo bez sensu, żebym leżała przez sobotę i niedzielę bo i tak nikt już mi nic nie będzie robić bo to weekend. Byłam świadoma, że nie poradzę sobie z kolejnym dzieckiem niepełnosprawnym i jeszcze bardziej chorym niż mój synek. I nie chciałam patrzeć na cierpienie swojego dziecka. Pojechałam na 7.30 na izbę przyjęć ginekologicznych, przyjęto mnie do gabinetu szybko, jednak samo przyjęcie trwało długo, przyszedł lekarz był bardzo niemiły zadawał głupie pytania np. ,,Co ja robiłam od środy ze skierowaniem?”, “Czy nie znamy sposobów na zabezpieczanie się?”. W końcu przyszedł do mnie ordynator powiedział, że mnie przyjmą, wytłumaczył, na czym to wszystko będzie polegać. Było ciężko rodziłam naturalnie pierwszy raz i do tego 17 godzin. Czułam się zaopiekowana, ordynator przychodził do mnie kilka razy, pytał się jak się czuję. Czułam się w odpowiednim miejscu, każdy mnie traktował po ludzku, pielęgniarki były bardzo miłe. I oto moja historia. Jestem dwa miesiące po terminacji ciąży, a ból po stracie jest ogromny…

Historia walki o prawdę nt. stanu płodu na Podkarpaciu

[Historia przesłana mailowo]

Za mną 3 tygodnie dla mnie bardzo długie i ciężkie psychicznie tygodnie. Chciałam bardzo serdecznie podziękować Federacji za wskazówki i podpowiedzi. Jestem bardzo wdzięczna za wsparcie zarówno Pani psycholog jak i Pani odpisującej mi szybko na moje pytania i wątpliwości. Na Podkarpaciu to naprawdę ciężko mają kobiety potrzebujące wsparcia czy informacji. Ja chodzę do lekarza prywatnie do Pro familia, płacę non stop za wszystko, a jak dostałam skierowanie na prenatalne czy amniopunkcję to mnie odesłali, że nie ma już miejsc i mam sobie sama szukać. To jest porażka, że tak się traktuje kobiety ze skierowaniem i ze złymi wynikami. Chciałabym jakoś pomóc takim kobietom i dziękuję, że jest Federacja, która pomaga. Jeszcze tylko dodam, że to co się działo w sejmie, chodzi mi o obrady o zakaz aborcji, to po prostu nie mogę sobie tego wyobrazić. Jak ktoś obcy może kobietę zmuszać do rodzenia chorego dziecka, jak kobieta psychicznie nie daje rady?! Musicie działać w tej sprawie. Bardzo dziękuję za wszystko.

Historia przeciągania procedur i lekceważenia diagnozy

[Historia przesłana mailowo]

Opiszę swoją historię – będzie długo, ku przestrodze i z zapytaniem, ale od początku. Byłam na USG prenatalnym w 12 tygodniu ciąży. Badanie wykonał specjalista, wykrył wadę serca dziecka – brak zastawki tętnicy płucnej, niedomykalność zastawki trójdzielnej, a co z tym idzie kardiomegalię. Po rozmowie, po ciężkich i trudnych wyborach zdecydowaliśmy się na terminację.

Skierowano mnie do Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki- Łódź.
Na moje pytanie, czy dziecko może umrzeć w łonie, lekarz odpowiedział twierdząco. Wyjaśnił, że jeśli się urodzi, czeka je cykl operacji, bo wada niszczy serce wraz z rozwojem dziecka. Okazało się, że w dokumencie po badaniu wpisał jedynie “podejrzenie ciężkiej wady serca”. Potem konsultacje genetyczne- mimo mojego pisma przedstawionego ordynatorowi, że nie wyrażam zgody na inwazyjną diagnostykę – posłano mnie na konsultacje genetyczne – na których zaoferowano mi….. inwazyjną diagnostykę. Odmówiłam.

Piątego dnia pobytu w szpitalu zaprowadzono mnie na kolejne badanie usg. Okazało się, że jest wada wyjątkowo rzadka. Pani doktor stwierdziła, że po 22 latach pracy taki przypadek oglądała tylko kilka razy, ale skoro to taka wczesna ciąża, to kardiomegalia (powiększenie serca) jest niewielka, płatki zastawki są niewykształcone, ale tak trochę, niedomykalność zastawki…. delikatna. Nie podpisze mi terminacji, bo wada kardiologiczna jest operacyjna i może się zatrzyma na tym etapie, a może ewoluuje (SIC!- wcześniej mówili, że wada niszczy serce!!!) POKAZYWAŁA MI ZDJĘCIA DWÓCH JEJ MAŁYCH PACJENTÓW , KTÓRZY SIĘ URODZILI I “PO OPERACJACH FUNKCJONUJĄ” . DWA JEJ PRZYPADKI.I DZWONIŁA DO KOLEŻANKI, CO TEŻ MIAŁA 2 PRZYPADKI.

Tego samego spotkali się lekarze, zaproszono mnie na rozmowę i oświadczono, że na tym etapie nie zakończą ciąży, ale jak wrócę do nich za trzy tygodnie i znów zrobimy to usg, to może wada się pogłębi i oni się zastanowią nad moim wnioskiem o terminacje.

Nie mogłam wręczyć pisma, że “w związku z odmową proszę o to i o to….”, ponieważ usłyszałam, że mylę pojęcia, oni mi nie odmawiają, oni muszą poczekać, ponieważ wada serca może być zoperowana, a oni nie odpowiedzieli mi ostatecznie, bo nie ma pewności, bo jest za wcześnie….
Powiem wprost. NIE CHCĘ DO NICH WRÓCIĆ. STAŁAM SIĘ CIEKAWYM PRZYPADKIEM MEDYCZNYM, RZADKO SPOTYKANYM, I TA PANI OD USG WYDAJE SIĘ ZACHWYCONA.

Tylko nikt nie mówi, ile tych operacji, jak poważne, i jak wpływa to na życie nasze – rodziców, oraz komfort życia dziecka. Nie ma o tym ani słowa.
Dodatkowo w szpitalu nie miałam konsultacji psychologicznych, a w sali wylądowałam wczoraj z dziewczyną w 8 miesiącu ciąży…… to chyba świadczy o podejściu do pacjentek takich jak ja. Lekarze nie pozwalali mi dojść do słowa, gdy prosiłam o terminację, gdy mówiłam o świadomej decyzji, o swoich prawach, o ustawie, byłam zbywana powiedzeniem, że oni muszą mieć twarde dowody i pewność, aby nikt nie podważył ich decyzji.

Ciężka wada serca mojego dziecka, nie jest powodem według ICZMP do terminacji, przecież można operować, jest tyle nowych, wspaniałych możliwości kardiologicznych…
Tak jak pisałam…. “ciekawy przypadek”
Nigdy nie spodziewałam się po tak znanym szpitalu takiego traktowania…

Znaleźliśmy szpital w Polsce, ponieważ przez koronowirusa, wyjazd za granicę również stał się dość skomplikowany przez zamknięte granice oraz kwarantannę zarówno u nas czy u zachodnich sąsiadów… Tak Pan doktor “stanął na głowie” i pomógł nam, trafiłam do szpitala gdzie potwierdzono postawioną diagnozę, zapewniono mi pokój w którym byłam sama- bo po działaniu tabletek nie wyobrażam sobie przebywać w jednym pokoju z ciężarnymi… mogłam porozmawiać z psychologiem, która nie kwestionowała decyzji ani nie namawiała do zastanawiania się czy dobrze robimy… wysłuchała, dopowiedziała, prosiła by ją wołać jeśli coś potrzeba, lekarze i pielęgniarki w porządku, nikt nie śmiał skomentować że coś nie tak, bo badania w 16 tygodniu ciąży były wymowne… wada pogłębia się, serce pracuje nieprawidłowo, przemienia się w wadę letalną- śmiertelną.
nie wróciliśmy do CZMP – bo dopiero przechodzili byśmy kolejne badania i nie wiadomo, czy tak by się skończyło….

Dostaliśmy drugą szansę…. na nowe życie, to co przeżyliśmy…. ból, upokorzenie, ale w końcu nadzieja i… ulga? to zostanie z nami, mam nadzieję, że czas zaleczy pustkę i rany.

Historia nieprofesjonalnego traktowania

[Historia przesłana mailowo]

Trzy lata temu miałam to nieszczęście usłyszeć diagnozę wad letalnych na USG w 13. tygodniu ciąży, bardzo długo wyczekiwanej i planowanej. Nie odmówiono mi wprawdzie terminacji, ale w całym procesie czułam się, jak kukułcze jajo przerzucane z jednego szpitala do drugiego i dano mi to odczuć zwłaszcza w miejscu, gdzie zabieg został wykonany, dlatego chciałam się podzielić tym doświadczeniem. Z przypadku diagnoza została postawiona w szpitalu X [prośba o nieujawnianie danych szpitala], w zasadzie tylko z tego powodu, że dzień wcześniej byłam na badaniach prenatalnych prywatnie i lekarz widział, że coś jest nie w porządku i zaproponował wizytę następnego dnia w szpitalu z badaniem na lepszym sprzęcie i z udziałem jeszcze drugiego specjalisty. Podczas badania usłyszałam m.in. że płód (dla mnie w tym kontekście emocjonalnym dziecko, ale chcę używać właściwej terminologii) ma organy poza jamą brzuszną, brak ciągłości kręgosłupa i wiele innych wad. Miałam wrażenie, że lekarze bardzo próbują uniknąć powiedzenia mi wprost co znaczy ta diagnoza, żeby nie pojawił się temat terminacji i używali eufemizmów (“to bardzo poważne”). W zasadzie od razu po badaniach zostałam już przekierowana do “specjalistycznego ośrodka, który mnie dalej pokieruje” i wypisano mi skierowanie do innego szpitala, dopiero później doczytałam, że gdybym chciała poddać się zabiegowi to może go wykonać każdy szpital z oddziałem ginekologicznym i nie powinnam zostać nigdzie dalej odesłana. Między pierwszą diagnozą a wizytą w tym drugim szpitalu było 6 dni, podczas których tak naprawdę z Internetu dowiedzieliśmy się, z czym mamy do czynienia i jakie są rokowania (niestety wszystko potwierdzało, że to są wady bez wyjątku letalne) i zaczęliśmy rozważać, jakie mamy opcje. W szpitalu podczas USG już wprost powiedziano nam, że nie ma rokowań i mamy prawo do terminacji ciąży oraz zostaliśmy poinformowani o dokładnej procedurze (wizyta u genetyka, u psychologa, z których jeden ma wystawić wskazanie do zabiegu, podanie o zgodę na przerwanie ciąży – ! – skierowane do ordynatora oddziału ginekologii i później osobiste spotkanie). O ile większość formalności udało się nam załatwić w tym samym dniu co USG, to rozmowa z ordynatorem wyznaczona na inny dzień była kolejnym przypadkiem, w którym dano mi odczuć, że jestem niewygodnym problemem. Ordynator dość bezpośrednio zasugerował, że nie jest mu na rękę, że zostałam odesłana, bo mogli się mną zająć tam, komentował, że ciąża to chyba taka spóźniona trochę (w tamtym momencie staraliśmy się z mężem o dziecko 3,5 roku, część z pomocą kliniki leczenia niepłodności), usłyszałam też, że mam się wykazać wyrozumiałością (!), ponieważ na oddziale mogą pracować osoby, dla których mój zabieg jest sprzeczny z ich sumieniem i mogą np. odmówić podania mi leków (!). Finalnie zgoda została wyrażona, aczkolwiek niechętnie i zostałam przyjęta ok. 2 tygodni po diagnozie, dodam, że musiałam przeczekać długi weekend majowy w ten sposób. Sama opieka na oddziale była już naprawdę w porządku, łącznie z zapewnieniem mi pojedynczego pokoju (przez komplikacje spędziłam w szpitalu prawie tydzień), nie zdarzyły się sytuacje opisane przez ordynatora, natomiast w salach wisiały krzyże i po oddziale chodził ksiądz, co dla mnie jako osoby mimo wszystko wierzącej było naprawdę trudne. Nie wiem, czy powyższa historia będzie w jakikolwiek sposób pomocna, natomiast na koniec chciałam napisać, że mimo tego, jak bardzo trudna dla mnie była ta procedura, nadal uważam że miałam bardzo dużo szczęścia, że mieszkam w dużym mieście, gdzie dostęp do legalnej terminacji ciąży mimo wszystko jest i zdaję sobie sprawę, o ile trudniejsze jest to w małych miejscowościach czy nawet całych województwach.

Historia o naruszeniu prawa do informacji

[Historia przesłana poprzez formularz “Opowiedz swoją historię”]

Podczas USG połówkowego wykryto wadę, jak się później okazało, letalną u mojego dziecka. Lekarz na wyniku napisał: “obserwacja w kierunku ciężkiego nieodwracalnego uszkodzenia płodu”. Zero informacji o tym, że mogę ciążę terminować, że mam takie prawo. Po kolejnej wizycie u innego lekarza i potwierdzeniu tej diagnozy dowiedziałam się, że jest to wada letalna i że mogę ciążę terminować, ale mam szukać szpitala w Krakowie bądź Warszawie. Mieszkam na Podkarpaciu. Tu wszyscy podpisali klauzulę sumienia. Tak też zrobiłam. Przemeldowałam się, bo w Krakowie też by mnie nie chcieli przyjąć nigdzie i dopiero tam po kolejnym badaniu i stwierdzeniu już na piśmie, że jest to wada letalna i że mam takie prawo, udało się. Mam żal, że lekarz, który jako pierwszy stwierdził, że dziecko jest chore, nawet nie zaproponował mi wizyty u psychologa. Nie poinformował mnie o moich prawach, że są hospicja. Ogólnie mnie zbył. Kazał iść do lekarza prowadzącego ciążę, który był na urlopie, a ja byłam już w 21. tygodniu ciąży. A wszystko w ponoć jednym z najlepszych szpitali w Polsce w jakimś tam rankingu „Profamilii”. To nie jest normalne.

Historia odmowy mimo ciąży powstałej wskutek czynu zabronionego

[Historia przesłana mailowo]

Jeszcze niedawno byłam w ciąży ze swoim chłopakiem. On ma 17 lat. Bardzo długo nie wiedziałam, że jestem w ciąży. Zwlekałam z robieniem testu. Dopiero w dziesiątym tygodniu odważyłam się go zrobić. Od razu powiedziałam mojej mamie. Bardzo się bałam jej reakcji. Poszłyśmy do lekarza, który potwierdził, że jestem w ciąży. Powiedział nam, że gdybym zgłosiła się wcześniej, mogłabym legalnie przerwać ciążę, bo jestem poniżej piętnastego roku życia i moja ciąża to wynik przestępstwa, ale teraz jest już za późno. Mama zasięgnęła porady prawników, wróciłyśmy tam tydzień później i tłumaczyła lekarzowi, że to nie prawda, że jest za późno, bo to dopiero 11. tydzień, a wtedy nawet 10. i że nas oszukał. Wtedy zaczął w ogóle inaczej to tłumaczyć. Powiedział, że musimy mieć pismo od prokuratora. To na szczęście szybko poszło, bo miałam 14 lat, więc wiadomo, że to przestępstwo. Ale wtedy też lekarz odmówił wykonania aborcji. Twierdził, że w jego szpitalu nie wykonuje się takich zabiegów. Bardzo się bałam, że za chwilę zacznie być widać, że będę musiała iść na badania i już nie będzie odwrotu.

Mama mnie bardzo wspierała, szukała innych rozwiązań. Nie była na mnie zła, wręcz przeciwnie, dużo rozmawiałyśmy. Znalazła kontakt do niemieckiej kliniki. Jeszcze tego samego dnia umówiła nas na wizytę. Dwa dni później jechałyśmy do Niemiec. Potem byłoby już za późno. Przyjął mnie polski lekarz. Mama zatrzymała się w hotelu obok, ale była cały czas przy mnie. Dwa dni później było po wszystkim, ale bałam się powrotu do naszego miasta. Obawiałam się, że plotka się rozeszła, że ludzie dowiedzieli się, że byłam u ginekologa, wstydziłam się. Czuję ulgę, że mam to już za sobą. Nie chciałam być matką.

Historia okłamania pacjentki, wymuszonej kontynuacji ciąży mimo braku szans na przeżycie dziecka po porodzie

[Historia przesłana mailowo]

Długo nie mogłam zajść w ciążę, potem kilka razy poroniłam, byłam z tego powodu załamana, bardzo chciałam zostać mamą. Oboje z mężem mieliśmy dobrą pracę, byliśmy szczęśliwi, brakowało nam tylko dziecka, którego oboje pragnęliśmy. Kiedy wreszcie się udało, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Z drżeniem wyczekiwałam terminu najważniejszego badania, tak bardzo się bałam, że w ogóle go nie doczekam, a kiedy utrzymam ciążę – że okaże się coś bardzo złego. Panikowałam. Kiedy zobaczyłam minę lekarza prowadzącego, gdy przyszłam po wyniki USG, już wiedziałam, że ma do przekazania straszne wieści. Okazało się, że są takie wady, że nie ma w zasadzie szans, żebym urodziła dziecko, które będzie w stanie godnie funkcjonować. Byłam załamana, ale podjęłam decyzję, że nie urodzę dziecka, skazując je na cierpienie i powolną śmierć. Lekarz powiedział mi, że mam się zgłosić do szpitala, że tam przeprowadzą zabieg, bo mam do niego prawo – płód miał wady śmiertelne, nikt nie mógł tego kwestionować. Przepłakałam kilka dni i poszłam do szpitala. Tam przeszłam bardzo dużo kolejnych badań i nagle lekarze powiedzieli mi, że to wszystko była pomyłka, że na ich nowoczesnym sprzęcie wszystko się okazało. Nie było żadnych wad, miałam urodzić zdrowe dziecko, obiecywali mi pomoc. Komentowali to też bardzo nieprzyjemnie, że jak mogłam tak przyjść z żądaniem aborcji, nie chcieć jeszcze potwierdzać. Czułam się winna, bo wmawiali mi, że chciałam bez namysłu zabić swoje dziecko. Ale z drugiej strony cieszyłam się, że wszystko jest dobrze, że nie muszę się martwić. Byłam już w szóstym miesiącu ciąży, kiedy zaczęłam dostrzegać, że coś jest nie tak. Lekarze nie patrzyli mi w oczy, dziwnie reagowali na moją radość i opowieści o przygotowaniach do porodu. Wreszcie jeden z nich nie wytrzymał i wykrzyczał mi na korytarzu, że mam się tak nie cieszyć, bo urodzę bardzo chore dziecko, które nie dożyje trzeciego roku życia. Zemdlałam. Nie mogłam uwierzyć, że tak mnie oszukali. Kolejne ponad dwa miesiące przetrwałam tylko dzięki wsparciu męża, wszyscy się ode mnie odwrócili, niektórzy nie umieli tego udźwignąć. Inni, którzy o tym wiedzieli, mówili, że to kara za chęć przeprowadzenia aborcji. Z nikim poza mężem i najbliższą rodziną nie mogłam porozmawiać o swoim bólu. Moje dziecko żyło tylko kilka miesięcy. Do tej pory nie umiem na ten temat rozmawiać, nie mówię o tym już nikomu, bo boję się podobnej reakcji jak moich dawnych przyjaciół. Mąż namawiał mnie na wstąpienie na drogę prawną, ale boję się, że znowu zostałabym oceniona.

Historia odmowy świadczenia gwarantowanego

[Historia przesłana mailowo]

Chciałam poinformować o sytuacji, która spotkała mnie w tym tygodniu w przychodni Luxmed (w ramach prywatnej, płatnej opieki medycznej) w Warszawie przy ulicy Prostej. Na umówionej wizycie u ginekologa chciałam założyć wkładkę antykoncepcyjną. Pani doktor w nieuprzejmy, niemal opryskliwy, sposób poinformowała, że nie zakłada wkładek. Podała nazwiska dwóch lekarzy, którzy zakładają wkładki. Kiedy zapytałam o przyczynę odmowy odparła, że nie musi zakładać wkładek (dodała z uśmiechem, że umie zakładać). Przy zgłoszeniu reklamacji kierownictwu placówki zamiast przeproszenia za taką sytuację usłyszałam, że lekarz nie musi zakładać wkładek, choć przy zapisywaniu na wizytę powinna być taka informacja (nie było). W tej przychodni nie przyjmował inny lekarz ginekolog danego dnia. Zostałam umówiona (w niekomfortowej atmosferze skrępowania acz bardzo uprzejmie) na wizytę tego samego dnia w innej placówce. Całość zajęła kilka godzin zamiast 15 minut.
Odmowa wykonania usługi przez lekarza w ramach prywatnej, płatnej opieki medycznej w dużym mieście jest dla mnie bardzo bulwersująca, dlatego chciałabym podzielić się tą niespodziewaną i nieprzyjemną dla mnie historią.

Historia bezprawnej odmowy mimo zagrożenia zdrowia kobiety

[Historia przesłana mailowo]

Byłam w piątym tygodniu, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jestem chora na zakrzepicę, która jest powikłaniem po pierwszym dziecku. Podczas badania ginekolog zasugerował mi, że ciąża może zagrażać mojemu zdrowiu lub nawet życiu, ale nie wspomniał nic o możliwości legalnej aborcji. Zasięgnęłam informacji i wróciłam do lekarza po zaświadczenie. Odmówił, twierdząc, że nie jest specjalistą. Zdecydowałam się na szukanie innego lekarza. Ponownie potwierdzono niebezpieczeństwo, ale znowu odmówiono mi zaświadczenia. Umawiałam się na kolejne wizyty. Terminy były odległe. Nie chciałam być w ciąży, byłam zdecydowana na aborcję, bałam się o swoje zdrowie. Przyjaciółka podpowiedziała mi, że mogę skorzystać z aborcji farmakologicznej, zamawiając tabletki z Women On Web. Poczytałam informacje na stronie, wypełniłam szczegółowy kwestionariusz i zamówiłam tabletki. Czekałam na nie niecałe dwa tygodnie. Dotarły przesyłką w dziesiątym tygodniu ciąży. Wzięłam pierwszą tabletkę. Kolejne miałam wziąć 24 godziny później. Bałam się, że stracę przytomność, że coś się stanie. Bałam się o moje małe dziecko, wychowywałam je sama, martwiłam się, co się z nim stanie, jeśli coś pójdzie nie tak. Przyjaciółka była ze mną podczas aborcji. Bolało, ale wytrzymałam. Następnego dnia cały dzień przeleżałam w łóżku, czułam się jak podczas pierwszego dnia bolesnej miesiączki. Dwa tygodnie po poszłam do ginekologa, który stwierdził poronienie. Nie zlecono dodatkowego czyszczenia. Poczułam ulgę, że wszystko mam już za sobą.

HISTORIA NIECHCIANEJ CIĄŻY U 16-LATKI

[Historia przesłana mailowo]

Okres spóźniał mi się tydzień, więc zrobiłam test. Wyszedł dodatnio, drugi i trzeci tak samo. Ponieważ jestem niepełnoletnia, nie mogłam iść do lekarza, rodzice nie mogli się o niczym dowiedzieć, byłoby naprawdę nieciekawie. Wiedziałam, że nie mogę urodzić tego dziecka. Rodzice nawet nie domyślali się, że współżyję z chłopakiem. Od początku byłam pewna, że muszę się pozbyć ciąży. Zaczęliśmy szukać w Internecie, jak poronić i innych rzeczy, trafiliśmy na Women on Web. Nie mieliśmy ani trochę oszczędności, pieniądze pożyczyła nam koleżanka. Nie wiedzieliśmy dokładnie, w którym tygodniu jestem, więc nie mogliśmy czekać ani chwili. Przepatrzyliśmy chyba milion razy stronę ogłaszamy24.pl, aż znaleźliśmy kobietę, która chce sprzedać zestaw za 340zł. Pomyśleliśmy, że fajnie, bo po pierwsze taniej, a po drugie na pewno szybciej. Wysłaliśmy jej zaliczkę w poniedziałek, następnego dnia rano miała wysłać paczkę. Nie odpowiadała na żadne smsy, więc zaczęliśmy szukać dalej. Kolejna kobieta ogłaszała się, że wyśle je na drugi dzień, a płatne będzie przy odbiorze. Była środa, a tabletki były potrzebne na czwartek! Z piątku na sobotę miałam spać u przyjaciółki, żeby przeprowadzić zabieg, nie mogłam czekać. Tabletki znów nie doszły, chłopak na drugi dzień na gwałt pojechał SAM do OBCEGO MIASTA. Strasznie się o niego bałam. Wrócił tego samego dnia wieczorem. W sumie było 13 tabletek. Pierwsza była niepodpisana, 12 kolejnych to misoprostolinium, a nie misoprostol, zastanawiałam się, czym to się różni. Upewniłam się u faceta, który to sprzedał, czy to na pewno to, bo nie chciałam sobie zaszkodzić, pomyślałam, że już mniejsza o pieniądze. Tym bardziej, że zamiast normalnej ulotki dostaliśmy kartkę wydrukowaną najprawdopodobniej przez niego. Wzięłam tabletki.

Bałam się strasznie, że dostanę krwotoku! Wtedy dowiedzieliby się rodzice i byłoby bardzo źle. Na szczęście wszystko przeszłam bardzo łagodnie. Poza pierwszymi bólami, pozostałe były słabsze niż przy miesiączce.

historia odmowy legalnej aborcji z powodu wad płodu

[Historia przesłana mailowo]

Miałam 44 lata, kiedy zaszłam w trzecią ciążę. Mimo, że badanie usg w dwunastym tygodniu było w normie, zrobiłam dalsze badania prenatalne, bo wiedziałam, że ciąża w moim wieku jest ryzykowna. W badaniach wyszło tak zwane wielowadzie – rozszczep kręgosłupa, wodogłowie i wady narządów. Lekarz przekonywał, że to nie jeszcze nie musi oznaczać nic złego. Ale dalsze testy potwierdziły diagnozę. Mimo to lekarz ciągle starał się mnie przekonać do kontynuowania ciąży. Miałam już dwójkę dorastających dzieci. Czułam, że w moim wieku opieka nad trzecim dzieckiem, niepełnosprawnym, będzie ponad moje siły. Po wielu staraniach otrzymałam dokument potwierdzający, że decyzja o przerwaniu ciąży należy do mnie. Zaczęłam szukać szpitala, w którym mogłabym to zrobić. W pierwszym lekarze nie byli w stanie jednoznacznie udzielić mi odpowiedzi. Udałam się kolejnego szpitala. Tam poinformowano mnie, że muszą się skonsultować. Nie wystarczał im dokument zaświadczający, że decyzja należy do mnie, że te wady są poważne i nieodwracalne. Jedna z lekarek poinformowała mnie, że łatwiej będzie przerwać ciążę w Holandii. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, że władze szpitala będą przeciągać decyzję, bo nie chcą, by ich szpital otrzymał łatkę szpitala aborcyjnego. Podała mi dane kontaktowe. Jeszcze tego samego dnia rozmawiałam z lekarzem i pielęgniarką z holenderskiej kliniki. Następnego dnia otrzymałam odpowiedź: „Proszę przyjechać w ten czwartek”, czyli za trzy dni. Musiałam pożyczyć pieniądze, okłamać dzieci, że wyjeżdżam służbowo, zorganizować im opiekę na czas mojej nieobecności. Byłam zła, że chociaż powinnam legalnie przerwać ciążę w moim kraju, za darmo, muszę szukać takich rozwiązań. Jednocześnie nie byłam w stanie kolejny raz zmierzyć się odmową. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.

Dotarłam do holenderskiej kliniki. Bardzo dobrze mnie przyjęto i otoczoną opieką. Tuż przez zabiegiem czułam strach, ale pielęgniarki bardzo dbały o moje samopoczucie. Lekarz wyjaśnił, na czym będzie polegać zabieg. Nie czułam bólu. Następnego dnia wieczorem byłam z powrotem w domu. Nikt poza personelem medycznym  holenderskiej kliniki nie wie, że to zrobiłam.

historia wymuszonej kontynuacji ciąży mimo zagrożenia zdrowia

[Historia przesłana mailowo]

Byłam chora na nowotwór i właśnie miałam zacząć inwazyjne leczenie, gdy okazało się, że jestem w ciąży. Byłam tym zaskoczona, nawet się trochę ucieszyłam, bo chcieliśmy mieć drugie dziecko i to moja choroba nas powstrzymywała. Chciałam poczekać na wyleczenie, ale mój stan zaczął się pogarszać i trzeba było zacząć bardziej agresywną terapię. Więc po chwili radości zrozumiałam, że ta ciąża jest dla niej przeszkodą. A bez niej – co ze mną będzie? Czy będę w stanie w ogóle donosić tę ciążę? Mój onkolog co prawda powiedział mi, że jeśli nie rozpocznę leczenia, mój stan się pogorszy, a gdybym zaczęła, miałam szansę na całkowite wyleczenie, ale nigdy wprost nie zaczął rozmowy o przerwaniu ciąży. Ja nie wiedziałam co robić. Zaczęłam o tym czytać, zorientowałam się, że powinnam mieć orzeczenie o tym, że ze względu na ciążę moje zdrowie jest zagrożone, ale żaden lekarz nie chciał go wystawić. W końcu dostałam takie, że nie ma zagrożenia, wtedy nie wiedziałam, że mogę wnioskować o powołanie komisji, która to sprawdzi. Leków mi nie podawano, bo lekarz mówił, że nie może ryzykować zdrowiem dziecka. Ja chciałam się poddać terapii, ale nie dawano mi takiej możliwości. Czułam się coraz słabiej, źle znosiłam ciążę. W końcu wiedziałam, że już dalej nie mogę, że muszę zacząć się leczyć. Poszłam do szpitala, byłam zdecydowana na aborcję. Lekarze powiedzieli mi, że to wbrew ich sumieniu, że nie mogą tego zrobić i przyjęli mnie do szpitala na oddział patologii ciąży. Powiedzieli, że na pewno jej nie donoszę, że mój organizm jest za słaby, ale nie mogą wywołać porodu, bo to by było zabójstwo. Czekali aż płód sam obumrze i tak się w końcu stało. Kobiety, które leżały ze mną na sali nie potrafiły zrozumieć mojej decyzji, same walczyły o utrzymanie ciąży i dziwiły się, że ja chciałam swoją przerwać. Byłam tam zupełnie sama przeciwko trzem. Wymagano ode mnie poświęceń wbrew mojej woli, czułam się winna, że jestem gotowa poświęcić ciążę dla swojego zdrowia. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że miałam do tego prawo tak samo, jak miałam prawo się poświęcić. To był mój wybór i mam duży żal do tych, którzy wpędzili mnie w takie poczucie winy, bo dokonałam wyboru niezgodnego z oczekiwaniami. Po obumarciu ciąży musiałam urodzić martwe dziecko. To niesprawiedliwe – bo tego dziecka i tak nie ma, a przerwanie ciąży wcześniej oszczędziłoby mi dużo cierpienia.

Historia odmowy mimo spełnienia dwóch przesłanek do legalnej aborcji

Kobieta w ciąży otrzymała diagnozę płodu: “ogromne wodogłowie i rozszczep kręgosłupa na całej długości” (nazywa się to przepukliną oponowo-rdzeniową). Przepuklina była większa niż cały płód. W grę nie wchodził nawet poród naturalny – żywy lub martwy. Parę łudzono obietnicą o możliwości operacji wady i odesłano z miejsca zamieszkania, gdzie postawiono diagnozę, do ośrodka, gdzie przeprowadza się operacje w fazie prenatalnej. Niestety już na etapie diagnozy było wiadomo, że jest to nieuleczalne, co w końcu potwierdził lekarz w zaświadczeniu, wystawionym oczywiście po tym, jak minął termin na legalną aborcję. Kobieta zgłaszała, że z powodu ciąży ma depresję i myśli samobójcze – nawet tego nie wzięto pod uwagę, ani nie wpisano do jej dokumentacji medycznej (wbrew prawu).

Historia odmowy mimo wskazań do legalnej aborcji ze względu na zagrożenie zdrowia

[Historia przesłana mailowo]

Zaszłam w ciążę mimo zabezpieczania się. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, bo zawsze bardzo uważałam. Nie chciałam i nie mogłam mieć dzieci. Od lat cierpiałam na depresję, wiedziałam, że muszę najpierw się wyleczyć, zanim podejmę tak ważne decyzje życiowe. Na szczęście dość wcześnie zorientowałam się, że jestem w ciąży. Mój stan się pogorszył, miałam myśli samobójcze, mój chłopak był przerażony moim stanem. Wiedzieliśmy, że muszę przerwać tę ciążę, że ona sprawia, że w końcu targnę się na swoje życie. Lekarz, do którego chodziłam również zauważył, jaki ciąża ma na mnie wpływ. Pytałam, czy można coś zrobić. Mówił mi, że nie. Ale mój chłopak wyczytał gdzieś i potem się skonsultował z prawnikami, że choroba psychiczna to też zagrożenie zdrowia i że mogę legalnie usunąć ciążę. Kiedy powiedziałam o tym mojemu lekarzowi, zupełnie się zmienił. Zaczął mówić, że to aborcja pogłębi moją chorobę, a nie ciąża, że nie mogę stosować wymówek i to, że jestem chora nie zwalnia mnie z odpowiedzialności i nie daje prawa do zabicia swojego dziecka. Krzyczał na mnie. Wtedy zupełnie się załamałam. Próbowałam się zabić, ledwo mnie odratowano. Kiedy doszłam do siebie odwiedziła mnie w szpitalu mama. Powiedziała mi, że za granicą takie sytuacje, kiedy kobieta próbuje popełnić samobójstwo w ciąży są traktowane tak, że ciąża jest dla nich niebezpieczna i że mogą przerwać ciążę z tego powodu. A u nas raczej tak się tego nie ocenia. Bardzo ją poprosiłam, żeby spróbowała się dowiedzieć więcej. Potem sama zaczęłam szukać informacji. Zdecydowałam się na klinikę w Austrii. Zostałam tam potraktowana z szacunkiem. Przeszłam badania i konsultacje psychologiczne. Po nich ostatecznie zdecydowałam się na zabieg. Odczułam wielką ulgę. Wie o tym tylko mama i mój chłopak. Nie powiedziałam o tym nikomu innemu, bo wciąż mam w uszach krzyk mojego lekarza, który tak bardzo niesprawiedliwie mnie osądził. Do dzisiaj się leczę, staram się nie myśleć o tym wszystkim.

Historia zabiegu w podziemnym gabinecie

[Historia przesłana mailowo]

Kiedy po wizycie u ginekologa dowiedziałam się, że jestem w siódmym tygodniu ciąży, wiedziałam że nie jestem na to gotowa. Ani ja, ani mój chłopak nie mieliśmy pracy. Dochodziła do tego szkoła, studia … i rodzice … właśnie co powiedzą rodzice ..to chyba jednak było najgorsze..

O aborcji myślałam jak o najgorszej rzeczy. Dopóki nie znalazłam się w takiej sytuacji. Przerosło mnie to. Mnie i mojego chłopaka.

Na szczęście, mama mojego chłopaka była na tyle wyrozumiała, że mogliśmy powiedzieć jej o wszystkim po wizycie. Rozmawiała z nami kilka godzin, powiedziała, że nam pomoże niezależnie od tego, jaką decyzje podejmę. Byłam zdziwiona jej podejściem. Dawała mi możliwość wyboru, nie sądziłam, że aborcja w ogóle wchodziła w grę. Nie powiem, że była zadowolona, w sumie też ją zawiedliśmy, ale gdyby nie ona, gdyby nie pomysł, to nie wiem, co by było. Wiedziałam od razu , że nie chce być w tej ciąży. Mama mojego chłopaka zaczęła szukać lekarza, znajoma podpowiedziała jej jeden gabinet. Umówiła mnie na wizytę. Okazało się, że jest to bardzo drogie. My nie mieliśmy żadnych oszczędności, na szczęście zgodziła się za to zapłacić. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili. Miałam mętlik w głowie. Z jednej strony chciałam usunąć tę ciążę jak najszybciej, a z drugiej strony bałam się o swoje zdrowie. Następnego dnia we trójkę pojechaliśmy do lekarki, która miała przeprowadzić zabieg. Kazała nam zaparkować samochód kilka ulic od prywatnego gabinetu. Tam był taki strażnik, który widział wszystkich, którzy wchodzą i wychodzą z tego budynku. Lekarka miała obsesję, że on może zauważyć, ile czasu pacjentka spędza w gabinecie, i to nasunie mu jakieś podejrzenia. Na miejscu musieliśmy zapłacić umówione 3 tysiące. Dostałam kilka znieczuleń. W gabinecie było czysto, ale nie zapomnę skórzanych pasów przy stole operacyjnym. Lekarka była bardzo zdenerwowana. Po zabiegu musiałam jak najprędzej wstać, ubrać się i wyjść. Wyszłam z gabinetu właściwie nieprzytomna. Gdyby nie pomoc mojego chłopaka i jego matki, nie doszłabym do samochodu. Gdy znieczulenie puściło myślałam, że umrę z bólu. Na szczęście nie byłam wtedy sama. To było też dla mnie bardzo ważne, w takich chwilach dobrze jest mieć oparcie w bliskich osobach. Nie żałuję. Dzieci są naprawdę wspaniałą sprawą i w przyszłości chcę je mieć, ale najpierw zadbam o to, żebym miała jak o nie zadbać. A te dni, które przeszłam, wymazuje z pamięci.

Historia o przerwaniu ciąży powstałej wskutek gwałtu małżeńskiego

[Historia przesłana mailowo]

Jestem ofiarą przemocy ze strony męża. Od lat wyżywał się na mnie psychicznie, potem doszła przemoc fizyczna. W końcu też zaczął mnie zmuszać do seksu. Próbowałam od tego uciekać na wszystkie sposoby. Bardzo bałam się, że zajdę w ciążę, więc w tajemnicy przed nim zażywałam tabletki, choć nie są wskazane, bo mam problemy ze zdrowiem i lekarz mi odradzał, ale byłam zdesperowana. Kiedyś mąż znalazł pigułki, wypadły mi z torebki. Nie miałam nowej recepty i przez kilka dni ich nie brałam, a on codziennie zmuszał mnie do seksu. Płakałam, tak bardzo tego nie chciałam, bez pigułek byłam też zupełnie bezbronna. Spełnił się najgorszy koszmar – zaszłam w ciążę. Całe szczęście szybko się zorientowałam. Wiedziałam, że teoretycznie mogłabym iść na policję, zgłosić to i przerwać ciążę. Tak mi kiedyś powiedziała prawniczka w jednej organizacji, wiedziałam, że mąż stosuje przemoc i to przestępstwo. Ale nie zdecydowałam się na to, to nie miało sensu. Nic by to nie dało, a gdyby ktoś wezwał męża na przesłuchanie, to chyba by mnie zabił. Dlatego zwierzyłam się tylko najbliższej przyjaciółce. Wspólnie znalazłyśmy lekarza, który zgodził się mi pomóc. Na szczęście było tak wcześnie, że nic nie było widać i nikt się nie zorientował. Przyjaciółka pożyczyła mi pieniądze na zabieg i spiralę, abym była też potem bezpieczna. Lekarz był pomocny, ale ostrzegał mnie, że mam nikomu nic nie mówić, bo wszyscy możemy mieć kłopoty, a chyba tego nie chcę. Byłam przerażona, bo już nie wiedziałam, czy sama nie trafię do więzienia, choć ja nie zrobiłam nic złego, tylko mój mąż. Z moją przyjaciółką trzyma mnie tajemnica – w końcu sama też mogłaby iść do więzienia za pomaganie mi. Ta sytuacja nas przerosła, w strachu nie potrafimy normalnie ze sobą rozmawiać i coraz rzadziej się widujemy. To sprawia, że zostałam z tym zupełnie sama.

HISTORIA NADUŻYCIA WŁADZY

[Historia przesłana mailowo]

Byłam w związku od 3 lat. Nie układało nam się, niestety, nastoletnia miłość okazała się nie być tym, czego potrzebuję, gdy dorosłam. Mój partner był niedojrzały życiowo, wiedziałam, że nie dam rady założyć z nim rodziny. Nosiłam się z zamiarem rozstania, potem znów nabierałam nadziei, że to przejściowe… Typowe myślenie zakochanej, młodej dziewczyny. Niestety, w międzyczasie zawiodła antykoncepcja mechaniczna (z hormonalnej nie mogłam korzystać długotrwale, ze względów zdrowotnych – każdy okres brania tabletek powyżej 3 miesięcy kończył się bardzo złymi wynikami wątrobowymi z krwi). Jako młoda dziewczyna, wiedząca, że nie jest w stanie zapewnić godnych warunków bytu dziecku, która przecież stosowała antykoncepcję po to, by tego dziecka na świat nie powoływać – zdecydowałam się na poszukiwanie lekarza, który wypisze mi receptę na antykoncepcję awaryjną. Ponieważ mieszkam w małej miejscowości i zdawałam sobie sprawę z tego, że nie przeszłoby to niezauważone (nie mam zaufania do lekarzy znajdujących się w ośrodku zdrowia prowadzonym w najbliższym miasteczku) – znalazłam pomoc dzięki grupie “Lekarze Kobietom”. Pojechałam z partnerem do oddalonego o 70 km od mojego domu miasteczka, w którym nikt mnie nie znał. Lekarka, która tam przyjmowała, była bardzo uprzejma i wzbudzała zaufanie, udzieliła mi wsparcia w postaci wypisania recepty (oczywiście po obejrzeniu formularza, który wypełniłam i przeprowadzeniu krótkiego wywiadu lekarskiego) i po prostu kilku zdań, zapewniających mnie, że nikt mnie nie nie będzie oceniał, że patrząc na to, jak szybko zareagowałam, tabletka ma bardzo duże szanse zadziałać. Horror zaczął się później. Poszłam do najbliższej apteki, zaraz naprzeciwko ośrodka zdrowia, w którym przyjmowała lekarka. Przywitałam się, podałam receptę farmaceutce i… usłyszałam kategoryczne “TAKICH specyfików nie sprzedajemy”, okraszone obrzydzonym wyrazem twarzy. Zabrałam receptę, odwróciłam się do wyjścia, pożegnałam się… i usłyszałam jeszcze, jak pracownice podszeptują między sobą: “Pewnie młodociana dziwka”, “puszcza się to teraz ma”… Gdyby nie aktualna sytuacja i waga czasu w tym momencie, pewnie bym się odwróciła i coś odszczekała. Jednak byłam w za słabej kondycji psychicznej na kontrę lub złożenie skargi. Wróciłam do samochodu, gdzie czekał mój partner (na moje wyraźne życzenie – chciałam pójść sama). Zaczęliśmy krążyć po mieście, wyszukując kolejne apteki. Okazało się, że cała sieć aptek “nie sprzedaje TAKICH specyfików” i ma pracowników, którym zbyt łatwo przychodzi ocenianie kogoś na podstawie tego, czego poszukuje… Czas zaczynał nas naglić, zajechaliśmy do ostatniej z aptek w mieścinie. Okazało się, że prowadzą ją znajomi mojego partnera, jeszcze z czasów szkolnych. I to oni poratowali nas, nie oceniając i informując, że zawsze mają 3-4 opakowania konkretnego leku antykoncepcji awaryjnej na stanie, gdyby kiedyś ktoś potrzebował (w mailu do “Lekarze Kobietom” podpowiedziałam, żeby kierować kobiety szukające pomocy do tej apteki, żeby nie musiały przechodzić tego, co ja).

Zdaję sobie sprawę, że gdyby na moim miejscu była dziewczyna w podobnej sytuacji, lecz bez wsparcia – mogłoby to się skończyć tragicznie. Sama zbierałam się psychicznie i emocjonalnie po zaistniałych sytuacjach w aptekach przez dobre kilka dni. Nie przez wzięcie antykoncepcji awaryjnej, tylko przez podejście osób pracujących, jakby nie było, w zawodzie zaufania publicznego, jakim jest farmaceuta. To, co przeżyłam, nie powinno mieć miejsca. Ktoś słabszy psychicznie, w gorszej sytuacji, bez wsparcia, mógłby tego nie wytrzymać…

Historia walki o własne życie

[Historia przesłana mailowo]

Jestem mężatką i matką trzyletniego chłopca. Ginekolog odradzał mi koleją ciążę, istniało duże prawdopodobieństwo, że będzie ona zagrażać mojemu zdrowiu, a nawet życiu. Nie mogłam zabezpieczać się antykoncepcją hormonalną. Używaliśmy z mężem prezerwatyw. Niestety, ta metoda okazała się niewystarczająco skuteczna. Gdy zaszłam ponownie w ciążę, z jednej strony cieszyłam się, chciałam mieć drugie dziecko, ale wiedziałam też, że nie mogę ryzykować. Miałam już  małego synka i bałam się, że Jaś będzie się wychowywał bez matki. Ginekolog potwierdził ciążę i stwierdził, że w związku z moim stanem zdrowia przysługuje mi prawo do legalnej aborcji. Nie wiedziałam wtedy, że ciążę można przerywać legalnie tylko we wskazanych przypadkach. Kiedy starałam się znaleźć lekarza, który wykona zabieg, przeżyłam koszmar, każdy odmawiał. Od ordynatora w jednym szpitalu dowiedziałam się, że to szpital katolicki, że wszyscy lekarze są wierzący i nie ma tu takich zabiegów, jak w ogóle mogę o to prosić. Byłam załamana, miałam sprzeczne informacje o tym, co można, a czego nie. W końcu jeden lekarz z tego szpitala powiedział, że prywatnie można taki zabieg załatwić. Zaczęliśmy z mężem szukać informacji w internecie. Znaleźliśmy szereg ogłoszeń „przywracanie miesiączki”, „pełen zakres usług ginekologicznych”. Umówiliśmy się z lekarzem. Poinformował nas, że zabieg będzie kosztował 3 tysiące złotych. Wiedzieliśmy, że to nielegalne. Ale lekarz zapewniał mnie, że po kilku godzinach będzie po wszystkim, opowiadał historie innych pacjentek, które znalazły się w podobnej sytuacji. Zapewniał, że nie doczekam się przerwania ciąży w państwowym szpitalu, że ma takich pacjentek jak ja na pęczki, że lepiej zapłacić i mieć to szybko z głowy niż użerać się z systemem. Byliśmy przerażeni, ale decyzja była już podjęta. Z jednej strony czułam strach przed robieniem tego nielegalnie, ale z drugiej strony myśl o angażowaniu w to kolejnych osób, prowadzenie rozmów z kolejnymi lekarzami, wyczekiwanie na termin w szpitalu przerażała jeszcze bardziej. Chcieliśmy mieć to jak najszybciej za sobą. Zapłaciliśmy trzy tysiące i się zaczęło. Lekarz poinstruował nas, że w razie komplikacji możemy pojechać na ostry dyżur po pomoc, ale tylko wtedy, gdy nie będę mogła już wytrzymać. Nie dostałam znieczulenia. Zwijałam się bólu przez dwie doby po zbiegu. Wiedziałam, że muszę to przetrwać, bardzo bałam się konieczności konsultacji z lekarzem, bałam się, że ktoś się zorientuje. Mimo, że mój mąż był przy mnie cały czas, czułam się z tym bardzo samotna. Po wszystkim poczułam ulgę. Czasem jeszcze o tym myślę, ale nadal nie umiem o tym z nikim rozmawiać. Nawet z mężem, choć to była nasz wspólna decyzja.

Historia samotności i braku wsparcia:

[Historia przesłana mailowo]

Przypadek, który opiszę jest tragiczny. Dotyczy on dziewczyny, którą znam i do teraz nie mogę otrząsnąć się z jej historii i tego, co przeżyła ze względu na brak prawidłowej edukacji seksualnej w szkole oraz na brak możliwości rozmowy o seksie z bliskimi oraz z pedagogami.

Sytuacja zaczęła się od momentu, kiedy owa koleżanka, nazwę ją Ela, zaczęła spotykać się ze starszym od siebie o 2 lata chłopakiem. Związki, jak to związki, czasem było lepiej, czasem gorzej, po roku bycia ze sobą „zamieszkała” z nim. Jego rodzice byli rozwiedzeni, tata pracował na morzu, więc nie było problemów, by mogli spędzać noce i dnie razem u niego. I wtedy to się stało, w momencie kulminacyjnym ich związku, do którego Ela nie chciała wracać, dowiedziała się, że jest w ciąży.

18-letnia Ela w ciąży, uczennica technikum na wysokim poziomie, dziewczyna marząca o studiach matematycznych, znająca dobrze dwa języki obce. Popełniła błąd, tak, seks to decyzja dwóch osób, które są w stanie przyjąć konsekwencje, tak przynajmniej jest w teorii.

W praktyce wygląda to inaczej. O jej ciąży dowiedział się jej chłopak i jego ojciec, jej rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Podjęli decyzję: dziecko to błąd. Tata chłopaka zamówił tabletki z tzw. afrykańskiej stronki, 50 euro i załatwione. Chłopak i Ojciec byli zadowoleni, Ela również, bo ona sama nie chciała tego dziecka, nie chodziło o naukę, chodziło o ojca tego dziecka.

Był narkomanem, miał problemy psychiczne. To był bardzo toksyczny, wypełniony namiętnością, dziecinny związek. Podczas 2 miesięcy ciąży Ela czuła się okropnie, w autobusach rzygała, na przystankach rzygała, nie mogła nic jeść, a jednak wciąż chodziła do szkoły, nie chciała, żeby się ktoś dowiedział. Kiedy przyszła tabletka sama bez nikogo wokół ją wzięła, nie mogła powiedzieć mamie, nikomu, o tym, co zamierza zrobić, wiec była w tym całkiem sama. Tabletkę wzięła pod prysznicem, takie były porady w Internecie.

Ela przez 7 godzin krwawiła i rzygała pod prysznicem w mieszkaniu swojego chłopaka.

Bez wsparcia żadnej kobiety, bez wsparcia szkoły, która powinna mówić o edukacji nt. seksu, życia. Na tych lekcjach słuchamy tylko o Bogu, na początku dają dziewczynkom podpaski, a potem zaczyna się nacisk w stosunku do dziewczynek, usilne uświadamianie małych dzieci do roli matki, gospodyni, kury domowej.

I jaką traumę to wywiera przy nieplanowanej ciąży? Kiedy nastolatka dowiaduje się o niej i z jednej strony wie, że tego nie chce, ale z drugiej ma w głowie te wszystkie wciśnięte wartości przez katechetki, nauczycieli WdŻ. Wtedy zaczyna myśleć, że jest nienormalna, skoro nie chce dziecka, że nie jest taka jak jej mama lub babcia, nie spełni wymagań przyszłego męża, ojca i bardzo źle wpływa to na jej psychikę. Taka kłótnia ze swoim własnym wykształconym poglądem a poglądem wciskanym przez lata w szkole.

Przeżycie tego wszystkiego plus skończenie związku z owym chłopakiem, „powrót” do rodziców… Ela wszystko trzymała w sobie.

Piszę do państwa tę wiadomość w celu przestrogi i pokazania, jak bardzo polska młodzież, młode kobiety potrzebują środowiska godnego swojemu ciału i duszy, środowiska, które nas wesprze, a nie odrzuci za „morderstwo”.

Historia odmowy pomocy ze szpitala we wschodniej Polsce (Interwencja Federacji):

24-letnia kobieta w 12. tygodniu drugiej, planowanej ciąży zgłosiła się do szpitala ze skierowaniem do hospitalizacji i wynikiem badania lekarskiego, na którym uwidoczniono nieprawidłową czaszkę płodu z wyraźnym jej zdeformowaniem w zakresie twarzoczaszki, w okolicy czołowej widoczne elementy mózgowia poza sklepieniem czaszki, asymetria struktur centralnego układu nerwowego (CUN) – podejrzenie poważnej wady płodu w zakresie CUN. Rozpoznanie to zostało następnie potwierdzone dwukrotnie przez lekarzy badających pacjentkę w szpitalu. Za każdym razem wniosek był ten sam – płód nie ma szans na przeżycie, nie da się go uratować. Przypadek kwalifikuje się do zabiegu legalnej aborcji. Pacjentka zgłosiła wolę przerwania ciąży, gdyż konieczność czekania na obumarcie płodu przed lub tuż po porodzie było dla niej zbyt dużym cierpieniem. W odpowiedzi ona i towarzyszący jej mąż usłyszeli, że zabieg aborcji nie zostanie wykonany, że sami wybrali sobie taką władzę i że powinni poszukać w internecie. Mimo interwencji Biura Rzecznika Praw Pacjenta, szpital nie wykonał zabiegu, a pacjentka była zmuszona podróżować kilkaset kilometrów w poszukiwaniu szpitala, który udzieliłby jej świadczenia zdrowotnego.

Utrudniony dostęp do aborcji mimo występującego zagrożenia życia i zdrowia kobiety w ciąży (Interwencja Federacji):

Młoda kobieta od lat lecząca się psychiatrycznie, wychodząca z nałogów, obciążona wieloma problemami zdrowotnymi, zaszła w niechcianą ciążę. Ciąża stanowiła zagrożenie dla jej zdrowia, ale dla lekarzy nie był to wystarczający argument, mimo wyraźnego sformułowania ustawy z 1993 r.: “Przerwanie ciąży może być dokonane wyłącznie przez lekarza, w przypadku gdy: 1) ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej […]”. Lekarze żądali zaświadczenia od lekarza o zagrożeniu dla jej życia. Po wielu trudach w końcu udało się uzyskać takie zaświadczenie – pomocne tu były świadectwa Federacji, że kobieta dzwoniąc do biura groziła, że popełni samobójstwo, jeśli pozostanie w niechcianej ciąży.

Przykład przedłużania procedur w polskich szpitalach w celu uniemożliwienia dostępu do aborcji (Interwencja Federacji):

Młoda kobieta w ciąży zgłosiła się na umówione badania połówkowe. Te się jednak nie odbyły z powodu długich kolejek i opóźnień. Na następne została zapisana dopiero za miesiąc, czyli ok. 22 tygodnia ciąży. Kiedy w końcu do nich doszło, diagnoza była druzgocąca – rozszczep kręgosłupa, wodogłowie i wiele innych wad. Kobiecie zlecono wiele innych badań i konsultacji w innym szpitalu, które trwały tygodniami. W międzyczasie jej stan psychiczny się znacznie pogorszył. Gdy w końcu wypisano ją ze szpitala, a w dokumentacji medycznej wpisano, że nie ma szans na leczenie tak poważnej wady, na aborcję zgodnie z ustawą było za późno. Załamaną kobietę postawiono w sytuacji bez wyjścia. Lekarz, z którym kobieta skonsultowała później swój przypadek skomentował: “Jak można było nie zauważyć takich wad wcześniej?!”.

Fragment książki “Dziewięć rozmów o aborcji” autorstwa K. Romanowskiej i K. Skrzydłowskiej-Kalukin:

“W wyniku badania lekarka wpisuje wielowadzie, wymieniając sporo terminów medycznych i wodogłowie. Patrzy mi w oczy i mówi: >>Ma pani dwóch zdrowych, małych synków, którzy bardzo pani potrzebują. Ja proponuję tylko jedną opcję, wie pani, o czym mówię?<<.

>>O co chodzi?<< – pytam przerażona.
>>Można terminować taką ciążę, ma pani bardzo mało czasu, bo to jest 22. tydzień. Ale zgodnie z prawem może pani to zrobić. Wady są straszne, to nie rokuje życia. Teraz musi pani bardzo uważać, ponieważ wszyscy będą chcieli dodatkowymi badaniami odwlec w czasie waszą decyzję<<.

[…] Idziemy do mojego lekarza prowadzącego – profesora. Opowiadamy o wynikach ostatniego USG. Mówi: >>W Polsce TEGO nikt nie zrobi<<. Nie używa słowa >>terminacja<< czy >>wcześniejszy poród<<, czy nawet >>aborcja<<. Mówił: >>to<<, >>tego<<. >>Państwo nie mają wyjścia, trzeba donosić<< – wyrokuje. Podważa wyniki badania lekarki z poprzedniego dnia. Mówi, że potrzebuje badań referencyjnych. Wychodzimy ze skierowaniem do szpitala. W domu rozmawiamy, zastanawiamy się. Mamy dwa tygodnie do namysłu, teoretycznie terminacja ciąży jest dozwolona do 24. tygodnia. Tymczasem znajoma mojej znajomej opowiada, że terminowała ciążę w specjalnej klinice terminacji ciąży w Holandii. O tym, że jej dziecko jest nieuleczalnie chore, dowiedziała się w 18. tygodniu. W domu miała trójkę dzieci. >>Idzie się do tej kliniki, podejmuje decyzję, ma się tydzień na przemyślenie. I jeżeli nic się nie zmieni, oni wywołują poród. Możesz się pożegnać z dzieckiem, pochować, pomagają ci we wszystkim. Tak po ludzku<< – powiedziała mi. Bardzo mi odpowiada taka opcja, byłoby mi łatwiej wierzyć, że jest to wszystko, co mogę dla Rity zrobić. […] Wieczorem dzwonienie po znajomych. Ktoś nam poleca prenatalne hospicjum dla dzieci. Wchodzę na jego stronę internetową i czytam: >>Kobieta powinna móc podjąć decyzję, czy chce donosić ciążę, która jest śmiertelnie zagrożona, czy chce ją terminować<<. W tym samym czasie rozpętuje się wielkie polityczne piekło: cztery tysiące złotych trumienkowego i inne takie. Obserwuję to z boku. Nie interesuję się polityką, to nie mój prezydent ani premier. Ale te polityczne układy, zastraszanie, piętnowanie lekarzy nagle zaczynają mnie dotyczyć. […]

Jedziemy do hospicjum. Genetyk robi mi USG. Mówi, że jest specjalistą od serca. Serce Rity jest w miarę zdrowe. Przez tydzień wodogłowie bardzo się powiększyło. Genetyk zostawia nitkę nadziei – Rita może żyć, serce bije, ona rośnie. Nie mówi, że wady są śmiertelne. Przypominam sobie wtedy słowa lekarki o odwlekaniu terminu i wysyłaniu na kolejne badania. Genetyk skonsultował się z panią profesor z hospicjum i dochodzą do wniosku, że muszę jednak zrobić amniopunkcję, żeby wiedzieć, czy wady są genetyczne. To byłoby wskazanie do terminacji ciąży zgodnie z prawem, bo wady byłyby letalne. Czuję, że badania mogą dać wynik negatywny, bo przecież wcześniej urodziłam dwójkę zdrowych dzieci. Ale postanawiam je zrobić.

Jedziemy do jednego z większych warszawskich szpitali. USG robi mi lekarka. Dobrze, że kobieta. One mają jednak więcej empatii, nie uciskają tak mocno brzucha, nie traktują jak rzecz. Ordynator wchodzi do gabinetu tylko na chwilę. Patrzy na ekran, pyta, który to tydzień, wychodzi z opuszczoną głową. Paweł powie mi później, że ta wizyta pomogła mu podjąć decyzję. […] Badanie jest bardzo nieprzyjemne, tak jak przypuszczałam. Pobierają mi wody płodowe, a ja ciągle płaczę. Lekarka mówi: >>Bije serce, niech pani posłucha<<. Inny z lekarzy: >>Pani donosi tę ciążę, nie ma żadnych przeciwwskazań, nie odkleja się łożysko, nic się nie dzieje. Dziecku jest tam dobrze, dopóki tam jest, jest bezpieczne. Wady będą się pogłębiać, ale dziecko może się urodzić i żyć<<. Ale jak to – bez mózgu? Przecież nie ma kory mózgowej, wodogłowie jest tak duże, że działa tylko pień mózgu. Ona nigdy nie będzie słyszeć, widzieć, czuć, nigdy nie ruszy nawet palcem. Co to jest za życie? […]

W środę jadę na spotkanie w kościele, by się wyciszyć, podjąć ostateczną decyzję. Przed samym wejściem dzwoni psycholog z hospicjum, rozmawiamy chwilkę. Pytam wprost, czy jeśli podejmiemy decyzję o terminacji, możemy liczyć na pomoc w znalezieniu lekarza, szpitala, psychologa. Słyszę, że jeśli wybieramy łatwiejszy wariant (!!!), to oni nam nie pomogą, bo nie mają takich mocy przerobowych. Mają tyle rodzin, które decydują się na donoszenie ciąży, że to ich pochłania całkowicie. Podziękowałam i rozłączyłam się, zdążyłam jej jeszcze powiedzieć, że to równie trudna decyzja. Dobrze, że wchodziłam do kościoła, bo chyba zaczęłabym wrzeszczeć. Zapominam o tym hospicjum, ci też nam nie pomogą. […] Stawiam się u swojego lekarza prowadzącego, bo muszę mieć skierowanie do szpitala. Mówię, że z własnej woli decyduję się na terminację. Siedzi długo nad druczkiem skierowania i mówi: >>Nie sądzę, aby panią przyjęli<<. Nie daję się wciągnąć w dyskusję. >>Potrzebuję tego skierowania<< – powtarzam. A w myślach: >>Nic więcej od ciebie nie chcę<<. Po pięciu minutach zawieszenia długopisu nad kartką w końcu pisze, że to na moją prośbę.

Jedziemy do szpitala, tego, gdzie rodziłam moich synów, gdzie pracuje personel, któremu ufam. Spakowałam do torby czapeczkę dla Rity. Dostałam ją od dziewczyny, która bardzo się zaangażowała w pomoc nam. Dziś na dyżurze jest ten sam młody lekarz, który przyjmował mnie z bólami i proponował terminację. Mówi, że musi się skonsultować z szefem. Znika na 15 minut. Wraca i mówi, że z moją historią dwóch cesarek wywołanie porodu może trwać dwa tygodnie, że cesarka w ogóle nie wchodzi w grę, bo nie mają nawet chirurga, który podwiązałby mi tętnice udowe i tak dalej. No i brakuje nam jednego dokumentu, że wady są letalne. Zgodnie z ustawą taki dokument musi być. Pytamy, kto w Warszawie jest władny taki dokument wystawić. Padają dwa nazwiska, wybieramy to drugie i jedziemy. Konsultanta krajowego łapiemy między jedną operacją a drugą, w kitlu, w maseczce. Siada z nami w pokoju, patrzy na wyniki. >>Wady nie są letalne, musi pani tę ciążę donosić. Miała pani dwie cesarki, w 37. tygodniu można zrobić cięcie. Jest duże prawdopodobieństwo, że główkę małej trzeba będzie odbarczać przed urodzeniem. Jest już za późno na terminację ciąży<<. Dziękujemy, podajemy sobie ręce na pożegnanie, wychodzimy. Już wiemy, że nikt nam nie pomoże.

Zgłosiłam się do szpitala na badania kontrolne, jak co tydzień. Przyjął mnie bardzo empatyczny lekarz, zaproponował skierowanie do szpitala. Byłam już skrajnie wyczerpana, wielowodzie narastało, niedotlenienie powodowało kolejne powikłania. Zostawiliśmy chłopców pod opieką, nie byłam już w stanie się nimi zajmować. Do szpitala poszłam w poniedziałek, lekarka na izbie przyjęć skonsultowała nasz przypadek z innymi lekarzami. […] W tej chwili mam dwa razy większą objętość wód płodowych niż powinnam mieć. Ledwie chodzę. Jestem kaleką. Nowa lekarka, świetna specjalistka, która pomaga mi w odbarczaniu wód płodowych, powiedziała: >>Pani do tego czasu pęknie<<. Wcześniej dużo pływałam, biegałam, chodziłam po górach. Dzięki temu mam sporą pojemność płuc. Ale teraz czuję, jakbym oddychała przez słomkę, miała astmę. Rita nie przełyka wód płodowych, prawdopodobnie ma zrośnięty przełyk, nie widać żołądka. Tych wód jest coraz więcej. Kiedy się kładę, brakuje mi totalnie powietrza. Po badaniach zawsze trudno mi zasnąć. […] Ustalili, że w środę mija 37 tydzień ciąży i że wtedy zrobimy cesarskie cięcie, bo kolejna amnioredukcja jest bez sensu. Wróciliśmy w środę. Mieliśmy przygotowane pismo z prośbą o niestosowanie uporczywej terapii po urodzeniu. Prosiliśmy o możliwość bycia Pawła na sali operacyjnej. Niestety, w tym szpitalu nie ma takich praktyk. Paweł stał z drugiej strony drzwi. Po rozcięciu mojego olbrzymiego brzucha lekarze skomentowali, że faktycznie miałam ogromne wielowodzie, a ja krzyknęłam, bo to było uczucie, jakby ktoś odkręcił słoik, w którym siedziałam prawie trzy miesiące bez powietrza”.

Podobne artykuły